Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/405

Ta strona została przepisana.

bolał, wygrał, zużytkował, — już dawno owoce wydała.
— Rewelacje — nudził się. — Głowa mnie boli i chcę jeść.
Śniadanie przeszło normalnie. Jedli na piętrze, przy otwartych oknach, ocienionych czerwoną jarzębiną, — w pełni powietrza i jesiennej ciszy.
Dąbrowa żarliwie skarżył się Hance na „kolegę“:
— Barcz, proszę pani, nie chce wpłynąć i pogadać. Taki Rasiński, doprowadzony ciepłem słowem do upamiętania, zaprzestałby odrazu wszelkich fanaberyj! A tak, — wisi to nad „kochanym kolegą“.
Hanka podzielała to zdanie.
Lecz, gdy Barcz, czerwony nagle z gniewu, przerwał brutalnem „nie“, — Dąbrowa jął się rozwodzić „w ogólności“ nad potęgą, osiągniętą teraz przez „kolegę“.
— Bo nasze dotychczasowe nieszczęście, te nasze partje wojskowe, — istotnie udało ci się wyrównać. I gdy patrzę na ciebie, Barcz, albo obserwuję, choćby nas dwóch — od początku aż do teraz...
Przerwali, czekając, by służący obniósł krem. Była to specjalność kuchni hanczynej.
W lukrowym muślinie, śmietankowy turban, niby drogiemi kamieniami lity rozmaitą kofiturą.
— Aż do teraz — podjął Dąbrowa. — Tylko jeszcze jednego nie wiem. Jak będziesz szedł dalej?
W oczach Barcza zagrały promienie. — No właśnie, no, widzisz — to jest naprawdę interesujące Dalej? Dalej, mój Dąbrowa, pójdą długie, proste, mocne ramy. Suche, gładkie, — równe, jasne.