Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/406

Ta strona została przepisana.

— A ja w tych ramach?
— O siebie ci chodzi? „Pod blachą“ nic wielkiego nie wysiedziałeś. Myślę, że na prowincji, pilnością, trzeźwością, twardym, — bardzo twardym przykładem świecąc —
— Bardzo twardym! — podchwycił skwapliwie Dąbrowa.
Po czarnej kawie wyprawili go nareszcie. Barcz patrzył, jak „kolega“ mija rabaty rezedy i zbliża się do lakierowanej furtki.
— Masz samochód? — Bo nie chciało się gospodarzowi pożyczać własnego.
Dąbrowa znów wracał przed okno. — Oszczędzam benzyny. Pojadę koleją.
Patrzyli na siebie długo i uważnie.
Wtem trzarz Dąbrowy ściągnęła się: — I jeszcze jedno, Barcz, — wspaniałe. Wiesz? To samobójstwo, Pietrzaka. Urządzone! Perła!!!...
Barcz przez pędy dzikich pnączów zwisł nagle wdół. Dopiero po długiej chwili, już z uśmiechem sypiąc na Dąbrowę czerwone grona jarzębiny: — Mądrze, — ma się rozumieć, mądrze urządzone, bo nikt tego przecież nie urządzał.
Dąbrowa salutował pokolei okno, Hankę, „kolegę“.
— Chamuś — rzekła za odchodzącym. Barcz złożył głowę na dłoniach Drwęskiej. Wdychając zapach delikatnego jej ciała, patrzył ukośnie na daleką kryzę lasu i słuchał pyłkich głosów jesiennego południa.
— No, — co, Stach? Co?