Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/407

Ta strona została przepisana.

— Nic. Wszystko jak najlepiej. Tylko za dużo mam teraz czasu, wszędzie za dużo miejsca, — za dużo łatwości. Bo ja wiem, — za dobrze mi.
Oczy Hanki wezbrały złocistą pogodą. Lecz, aby się przeciwstawić rozczuleniu przyjaciela: — Za dobrze ci jest ze mną i dlatego cały czas spędzasz z Pyciem? Oderwać cię nie można od tego smarkacza.
Przetoczył głowę z rąk Hanki na kolana:
— Nie od smarkacza, — tylko od pikiety.
— Tak — gładziła go po włosach, — dla mnie nie masz czasu, żeby posiedzieć, czy na spacer iść czy na naszego tennisa. Ale żeby z tym durniem po całych nocach w pikietę grać!
— Bo Pyć — mruczał Barcz — to całkiem co innego... To jest nałóg. Nałóg...
Przygarnął ją plotąc ręce przez chłodny jedwab kolan hanczynych. — Doszło już do tego, że stałaś się dla mnie, jak woda, — jak powietrze. Tem, czem jest żywioł. Bezkarnością. To, co w kombinacji z jakąś inną kobietą będzie męczarnią, nieszczęściem... Naprzykład ty i moja nieboszczka żona... Właściwie o to samo chodziło?! I nie można powiedzieć, by, a priori, na twą stronę decydowała miłość. Miłość jest też wynikiem pracy, starań, nie poprzedza samej siebie. O to samo chodziło. Jadwiga, — wiemy... A ty, od samego początku, od owej nocy zamachu jesteś, jakby zawsze niewyczerpana.
Hanka zaperzyła się: — Bo ja umiem być bez skrupułów. Cała mądrość, obrazowo mówiąc, — że w mojej partji tennisa pan Barcz gra sobie razem z panem