Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/415

Ta strona została przepisana.

Barcz czekał, naprzód pochylony, jakoby ważąc na wyciągniętych dłoniach złote skrawki słońca.
Rasiński stał bez ruchu. Zdawać się mogło, że nie przyjmuje w tylko co wyrzeczonyeh słowach żadnego udziału. Że osłupiałemi oczyma podziwia meblunek tej kancelarji dygnitarskiej. Że go raczej zajmują złote, liktorskie solitery, wyrzeźbione w czarnych kwadratach marmuru, biuro zapchane papierami, wielkie schematy organizacyjne, niebieskiemi linjami łączące czerwone jajka władz z ciemną jagodą podporządkowań. Że nadziwić się nie może widokowi niskich okien, zwróconych na most, po którym nogi tłumu idą w przeciwnych kierunkach.
Nagle w sinej bladości zgasło zdumienie kapitana. Łuk ust rozpękł. Za rzędem lśniących zębów ukazał się czarny dech, z którego trysnęło na pokój:
— Wielkiego złodzieja wita pan generał! Złodzieja aktów, — pieniędzy... Honoru armji!! Złodzieja!!
Barcz odetchnął z ulgą. Tak powinien był mówić jego człowiek, jego rozgłos. Nie bez wdzięcznej, poważnej czułości patrzył na wyświechtany mundur Rasińskiego, na ręce ułożone wzdłuż szwu spodni, sine, na oczy, w których przelewał się biały gniew.
— Złodzieja? — podchwycił nakoniec. — Uważam, że nic sobie winni nie jesteśmy, kapitanie. Dzieliliśmy się wzajemnie tem, czem każdy z nas rozporządzał. Pan użyczałeś mi pomocy swej muzy —
— O tak, — przerwał Rasiński, — moja muza była potrzebna, kiedyśmy bez portek chodzili. Kiedy się słowami brzuchy napychało, zamiast chleba!