Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/418

Ta strona została przepisana.

chwili, bez żadnego uczuciowego udziału, jęły mu płynąć z oczu lekkie, czyste, błyszczące, jakgdyby niklowane łzy. — A dlaczego — ciągnął dalej, gdy odbyli wspólnie krótką chwilę żałoby — dlaczego ja się nie buntuję? Bo jestem — w ramach!! Te ostre, twarde ramy tną mnie, jak każdego innego.
— Poco? Poco? Poco?! — zawołał Rasiński.
Generał usłyszał w głosie oficera pierwsze miękkie tony. — Poco? No powiedzże pan sam. Domyśl się. Jakto, poco? Zapewne dla karjery... A jakże — ironizował — ma się rozumieć: Taki jestem chciwy, zachłanny, zaborczy. Jestem chciwy, ale och... Chętnie się z panem podzielę tem, co mam... Co nam dają. Czy, co tworzymy i sami sobie bierzemy. Więc, — poza koleją — osobno, zostajesz pan, kapitanie, majorem. Co więcej, co więcej, coby tu jeszcze — nudził się już wśród mebli, map i papierów gabinetu. — No — jeszcze...
Sięgnął pod naramiennik, odpiął ukrytą sprzączkę i lite, srebrne sznury adjutanckie ściągnąwszy przez rękę: — I zostajesz pan adjutantem sztabowym. To daje wcale znaczne przywileje.
Podszedł do Rasińskiego, zaczął mu długie, szorstkie węże dźwięczącej odznaki wiązać pod ramieniem i w przerzucie, pod szyją. Ale nie mogąc dobrze zacisnąć, dodał z ciepłym uśmiechem: — No — to już pan sam na sobie dociągnie...
Podali sobie ręce.
— Więc rozumiemy się? — kończył Barcz.
— Chyba musimy, panie generale, — chyba musimy...