Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/421

Ta strona została przepisana.

zwykle, bijąc rakietą w kolano, wróciła na swe miejsce, jak zwykle zaczęto nową partję. Gdy wtem!...
Drwęska usiadła na ziemi. Podbiegli do niej ze wszystkich stron.
— Niedobrze mi — niedobrze!! — Czepiała się ręką o rękę, sina z bólu.
Pierwszy Krywult pochylił się nad nią, wrzeszcząc na cały ogród: — Obmorok, — zemdlenie.
Barcz odepchnął wszystkie okolicznościowe ratunki. Przeprowadził Hankę do swego samochodu.
— Nic ważnego, głupstwo, — kłaniała się przyjaciołom na odjezdne.
— Nie mów tak, ładne głupstwo, rymnąć na środku placu, — otrząsał się Barcz. — Zaraz będziemy u mnie, matka nam da herbaty.
Nasycone ciemnem lśnieniem dnia sufity stanisławowskiej landary, jakby się jeszcze niżej sklepiały.
Hanka dopiero teraz zaczęła wić się w torsjach. Nie mogli usunąć matki.
— Bo forsujecie się, szalejecie, nigdym za tem nie była i to nie dla kobiet te różne dzisiejsze, sporty.
Dopiero po zastosowaniu świetnych sposobów domowych zostawiła ich sam na sam.
— Wiesz — odetchnął Barcz, miejsce sobie robiąc obok kanapy, między cytryną, octem, walerjaną, opjum i płatkami świeżo skrajanego ziemniaka, — nie wiem, jak to nazwać, Haniu. Zarozumiałość, — nieskończona pycha kobieca... Bo wkońcu, — wielka rzecz! Więc stawiałaś na kogoś, kto się okazał takim samym głupcem, jak tylu innych.