Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/424

Ta strona została skorygowana.

— Jak kiedy?
— Chociażby, jak przed zimowym krywultowskim zamachem. Dziś... — Ukląkł przy jej nogach, zamknąwszy miękkie stopy Hanki w silnem objęciu.
Trwali tak długą chwilą. Pierwsze głosy ulewy dzwoniły już po drzewach. Lecz główna nawałnica bokami gdzieś przewalała.
Oczy pełne mając łez, przywarła Hanka do Barcza. Nieznana, potężna wola ustokrotniła jej ruchy. Biegły, przędły się, przewijały przez jego ramiona, piersi, cielistą wstęgą opasały głowę: — Mogłam była moje dzieci zostawić w pensjonacie, w Wiedniu. Ale to, — będzie nasze... Słyszysz? Twoje i moje. Pomyśl tylko, Stach, — nasze...
Spojrzenie Barcza przeniknął mróz: — No, to chyba będziesz musiała wybrać? Te rzeczy musimy ustalić, — właśnie nie z powodu obecnej „wpadki“, a raz na zawsze.
— Raz na zawsze?
— Zasadniczo. Bo nie dlatego położyłem na tę „drogę“ wszystko, całe moje życie, wiarę, duszę —
— Ustalić — zasadniczo?
— No, nie na pięć minut chyba.
Hanka zwinęła się w kłębek. Po długiej chwili, wysunąwszy ku Barczowi twarz, ozdobioną wszystkiemi czarami uśmiechu i zalęknienia. — A jeżelibym wybrała?...
— Jabym na twojem miejscu nie głowił się znów tak bardzo nad wyborem pomiędzy czemś, co znam, kocham chyba, a jakiemś niczem jeszcze, iksem...