Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/425

Ta strona została uwierzytelniona.

Przerwała mu stanowczo: — To dziecko będzie żyło. Rozumiesz?...
— Nie będzie, Haniu, bobyśmy się musieli rozejść. A tego nie chcemy przecież? Zresztą. — Nie będziesz chciała mieć dziecka, które nie miałoby ojca. Jesteś bardzo samodzielna, energiczna, ale nie do tego stopnia, aby się odważyć, społecznie przynajmniej rzecz biorąc, na dość dwuznaczne dzieworództwo...
— Pytam ostatni raz: Czy dlatego, że to akurat teraz? Że, — niewygodna konstelacja?... Czy —
— Bez względu na konstelacje — śmiał się pojednawczo, — ty, praktyczna, rozumna... O czem my wogóle mówimy i poco? Przekłuć, — wyskrobać.
— Nie, nie, nie, — sypała te słowa prędko, niczem z lektury w jasnowidzeniu poprzez mrok czytanej. Dziecko to będzie żyło. Będzie, — będzie!...
— No, to winszuję temu dziecku bez ojca.
Usiadła równo na kanapie, w nagłym przystępie dobrego wychowania poprawiła odzież, zsunęła nisko obręb sukni. Drżenie szło przez całe jej ciało, oplątając ręce siną mapką wąziutkich żył.
— Bez ojca? Niewiadomo. Jest jeszcze czas. Można wyliczyć... To się zdarza nawet w bardzo ślubnych małżeństwach, że miesiące bardzo akuratnie wyliczać trzeba. — Nie mogąc dłużej znieść pojednawczego śmiechu Barcza: — Wszystko teraz przegrywasz — krzyczała — wszystko. Bezczelnie! Idjotycznie! Czy myślisz, że ze mną także można się „bawić w los“?!
Do żywego dotknięty wspomnieniem słabości i rozbicia, których świadkiem była w ową pamiętną chwilę