Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/428

Ta strona została przepisana.

— Widzę.
— No i? — Zapalił papierosa i czekał z pewnem zakłopotaniem. Dostrzegł bowiem pewien drobny, z dzieciństwa jeszcze znany ruch, lekko poruszający matczyną głową. — No więc, czekam — mamo.
Stare, delikatne zmarszczki zgromadzać się jęły pod jej oczami, w kątach ust i na czole. Nagle wszystko na zwiędłej twarzy zaczęło pośpiesznie drgać, aż z kolan pośpieszyły na pomoc kościste ręce, nakrywając owo drżenie, które wraz płynnem się stało. Przez grube palce Barczowej toczyły się gęste łzy.
— Co to znaczy, mamo, na litość boską?! W takich warunkach nie mogę chyba pracować!!
— Właśnie to, że możesz pracować — płakała. — Już na nic teraz nie czekam, już na nic...
— W jakim sensie? — kwapił się Barcz.
— W takim... Daj spokój — słyszałam waszą rozmowę.
— Jaką „waszą“?
— Rozmowę twoją z panią Drwęską.
— Bardzo dyskretnie z mamy strony.
— Daj spokój — odmachiwała się. — To ja dzieci stróżów hoduję — a mój syn swoje dziecko, mego wnuka... Z wesołą damą, ale swoje dziecko, mego wnuka — krew własną chce zabić, — poprostu zabija.
Pełna przerażenia, wytrząsać jęła kościstemi rękami.
— Pozwoli mama, że odpowiem?
— Ale po ludzku, synu. Poprostu.
— Właśnie, mamo, jak najbardziej po ludzku.
Mówił słusznie, logicznie. Nietylko, że się nie bro-