Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/429

Ta strona została przepisana.

nił. Jeżeli oskarżyła go, to on sam oskarżenie owe wyłuszczył dwa razy mocniej. Potem jednak zaczął w każde słowo tego oskarżenia wglądać, każde obracał na wszystkie możliwe strony.
Okazywało się kolejno, że żaden z zarzutów nie trzyma się o własnej sile. Każdy wyrzut, każda krzywda padała do morza krzywd strasznych, lecz rozumnych, które musiało się popełniać, bo za tem, znów gdzieś wyżej, stawały jeszcze ważniejsze sprawy, dla których znów to wszystko, co dotąd się stało — było niedość ważne.
— Być może, — przepraszała potulnie, — zabij mnie, ale całkiem, tak zupełnie całkiem nie wytłumaczysz.
— No więc, mamo — praktycznie?
Minęła biurko i objąwszy syna za szyję: — Praktycznie, nie mogę, nie rozumiem. Na tych tam twoich wysokościach, nie gniewaj się, niema miejsca na starą, głupią matkę. Nie mogę z tobą tego wszystkiego przeżywać. Jestem zwykła, stara matka, — dzieci powinny mieć wnuki. Po staremu, pojadę sobie do Erneścina. Szkółkę wnet trzeba wywozić. Okna opatrzeć.
Bez pożegnania zeszła nadół.
Dopiero nazajutrz przekonał się, że matki istotnie już niema. Nie wierząc ordynansowi, zszedł generał w bieliźnie na parter.
Wyprowadziła się na dobre.
Słoneczna stróżówka, — tak bowiem w żartach nazywali matczyny lokal, — była pusta. Ubogie meble na właściwych miejscach ustawione, łóżko z kocami, złożonemi ochroniarskim porządkiem.