Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/433

Ta strona została przepisana.

— Jakieś święto w tym Erneścinie, czy co? — zagadał Pyć.
Tuż za stacją, od plantu kolejowego aż po las, na szerokich rżyskach panował ruch niezwykły. Odświętni, czarno odziani goście deptali gęsiego przez złotą przestrzeń pól, na podobieństwo mrówek.
— Święto? — dziwił się Barcz, — wątpię, a może miasteczko coś urządza? Bo nie matka przecież. — Generał kopał po drodze kamyki i konsekwentnie toczył je naprzód. — Wiecie, Pyć? Matka mnie też opuściła.
— Też... — podchwycił Pyć.
— Owszem. Też.
Na rogu ulicy miasteczka, którą mieli skręcać do willi erneścińskiej, dopadło ich, jakby samo wcielenie niedzielnego popołudnia, — pięciu strażaków na rozpędzonym wozie drabiniastym. W oślepiających hełmach, każdy z grzywą astrów za zwycięskim toporem, w białych bluzach, w obszernych portkach skórzanych.
W srogich kaskach, niby Rzymianie aż na ten oto rydwan mazurski zabłąkani, patrzyli dumnie po bokach drogi i ponad krągłe zady spienionych siwoszów. Dowódca, gdy się konie zrównały do jednej linji z Barczem, podniósł trąbkę ku wargom i przebił chmury pyłu jaskrawym dźwiękiem pobudki.
— To kwesta na straż ogniową — zakrztusił się Pyć.
Erneścin był pusty. W otwartych wrotach chwiały się ogromne a bardzo cienkie afisze, olbrzymiemi ćwiekami przybite do bramy. Odręczny, smołą wyczyniony napis głosił: