Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/435

Ta strona została skorygowana.

— Tak — odpowiedział Pyć zmęczony i spragniony — służba też cała pewno rajcuje przy święcie.
— Pewno.
— A gdybyśmy, panie generale, i my tam poszli? I my tam piwa się napili?
— Tak pan sądzi, majorze? — Niby, w tym „lasku, przy brzegu, na murawie?“
Lecz już w połowie drogi do „lasku“, który, mimo iż za Niemca wytrzebiony, lasem był potężnym, ogarnęło ich wielkie strażackie święto.
Tu ciasto jakieś sprzedawano, białą piersią z koszów ku słońcu wychylone, owdzie, w kolisku dzieci, bzykał gumowy wąż, tam znów wlekli jacyś dostojnicy lite tłuszczem zwoje kiełbas. Jeszcze gdzie indziej z lakierowanej budki soków tryskała śnieżną błyskawicą sztywna woda sodowa.
— My do piwa, — napraszał się Pyć, — my do piwa!
Lecz „do piwa“ nie było łatwo. Ono bowiem, jako napój wyskokowy i „odpowiedzialny“, nie lało się byle gdzie.
Tłoczono je z dwu bek opasłych, rozsiadłych pod zabłąkanym między sosny dębem. Przewodził tym beczkom i majestatem je darzył sztandar strażacki, o drzewo wsparty, — nito ciemny płomień, fałdami purpury drżący.
Tu właśnie orędowała pobłażliwie starszyzna. Tu pił sam prezes „pożarny“, w ogniotrwałe łuski zakuty, tu doświadczony doktór zdmuchiwał biały muślin piany z gęstych wąsów.
Tu doktór, ksiądz, — tu celebrował magistrat.