Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/436

Ta strona została skorygowana.

— Nie dojdziemy — żachnął się Barcz — i nie chcę.
Mimo bowiem, iż miał na sobie płaszcz polowy, zaczęli już odróżniać wysoką rangę obecni w tłumie wojskowi, — kaprale, sierżanci i szeregowcy. Już nawet jakiś urzędnik, z łazankiem na kołnierzu, drogę chciał generałowi torować.
— Nie chcę, — nie chcę.
— I to jest właśnie, panie generale, nasza dola, — narzekał Pyć — że wkońcu za godny staje się człowiek. Za godny, aby „hapnąć“ z pospolitego koryta, — no, — a jakże inaczej wytrzymać?...
Usiedli zdala, pod czerwonemi krzaczkami na górce. Dokoła dębu, w ogrodzeniu z sosnowych długich pni, tańczyły gęsto pstre pary. Pył się z nich wynosił i piach, że zaciekłe, spocone tonęły całkiem w kurzawie i tylko splecione ręce wysterczały, niby z toni.
Gwałt bębna, zaplątany w jęki trąb, usilnie poganiał sprawę.
— Tak, za godny się staje, — westchnął Barcz, — za godny. To straszne może być czasami, wie pan?... To tak, majorze, jakby ktoś chciał ująć coś w ramy z platyny, a mógł tylko takiemi tykami sosnowemi grodzić. Wie pan? Ja jestem teraz tak godny. — Generał ściągnął brwi. — Tak godny, do tego stopnia już godny, że zostałem zupełnie sam. Same zaszczyty. Same zaszczyty, zwycięstwa, zaszczyty. Nieprawdopodobna rzecz!
Nagle uderzył Pycia w ramię, aż się ugięło. — A pan, panie majorze, nie milcz w danym momencie!!