Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za formalistyka! Jaki mores.
Tak dobrze znany, z tyloma bitwami zespolony głos zmieszał Rasińskiego i ucieszył.
Wysoka postać, tyłem odwrócona do okna, gęsty cień rzucając na Rasińskiego, szła płynnym, bogatym krokiem świetnie wyrównanych muskułów.
— Cóż Rasiński powiecie? — uśmiechał się pułkownik Barcz szeroko.
— Właśnie, panie pułkowniku. — I chociaż czuł, że mówi coś dziecinnie niestosownego, trwając dalej na baczność w cieniu postaci Barcza. — Zaraz mi się przypomniało, jakeśmy tam kwaterowali na Podhalu w plebanji. Ta ludowa włoska piosenka. — Próbował nawet zanucić, ale ochrypłym głosem wydał tylko z siebie kilka dzikich jęków.
— No, — ucieszył się Barcz, — przynajmniej jeden, który mi nie wymawia, że w bitwie, tu dla mnie omal nie zginął. Oni to sobie już na hipotekę wnoszą... — Barcz śmiał się szeroko. — Już mi wymawiają, żeby nie zdobyli miasta w jednym dniu, gdyby nie ja. Nazywa się, — że doping stanowiłem. Ale wy, artysta, jesteście bezinteresowni!
Rozkrzyżował ręce do przywitania, w którem ramiona mocno objęły, lecz usta się oszczędziły. Poczem odsunąwszy twardo Rasińskiego ku światłu: — Same znajome twarze. Sami starzy znajomi!
— Zawsze ci sami, — zaperzył się Rasiński dumnie.
Po twarzy Barcza ześlizgły się suche skosy.
— To źle, to bardzo źle. To znaczy, że za mało nas będzie...