Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być, — burzył się Rasiński, — ale na tych ludzi możecie zato liczyć, pułkowniku!
Wszystkie rozmowy z oficerami utwierdziły Barcza w przekonaniu, że nic się tu nie zmieniło przez cały ten czas. Powstanie, — entuzjazm, — spisek. Przebrnąwszy stepy krwawego entuzjazmu od Petersburga do Podwołoczysk, marzył właśnie o czem innem. O gładkich, pełnych chirurgicznej prostoty ramach. Twarz mu się zsiadła w martwym uśmiechu. — No, a zresztą, co słychać, Rasiński?
— Zresztą, — krzyknął Rasiński wesoło, nie mogąc nie pochwalić się tylko co przeżytym epizodem. — Zresztą wszędzie to samo. Radość, — szalona radość z odzyskanego śmietnika.
— Który my w salon przemienimy, — uśmiechnął się Barcz, podając rękę.
Rasiński rękę przyjął, lecz pożegnania nie wykonał. Zbliżywszy się do pułkownika, w żywem, wodą kwiatową pachnącem cieple jego postaci, jął pośpiesznie spełniać swą misję. Donosił o Dąbrowie, o zamierzanej przysiędze i zamachu.
Barcz odsunął Rasińskiego z definitywnym uśmiechem. Już wiedział to wszystko, już mu meldowano wszystkie szczęścia i nieszczęścia.
— To głupstwo. Wracasz pan dziś ze mną do Krakowa.
Na placu burzył się okrzyk coraz głośniejszy. Otwarto drzwi balkonu. Razem z wrzaskami potoczyły się przez podłogę zwiędłe liście.
Oficerowie stanęli u wejścia, zapraszając Barcza.