Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Z tłumu wyłoniła się delegacja podoficerów z damą pośrodku.
Miała zamszową czapkę na czarnych włosach, struga krwi sączyła się przez skroń. Twarz blada, rozgrzana złotemi oczyma. Strojna postać opięta we frencz i w zwalaną błotem spódnicę.
Rzuciła Barczowi w imieniu ludności, kilka białych chryzantem pod nogi.
Cofnął się, niedowierzał bowiem „ludności“, trzymanej przez żołnierzy pod rękę.
— Niech żyje ludność! — wołały szeregi, — niech żyje ludność!!!
Podoficerowie przedstawili damę Barczowi.
— Pani Hanna Drwęska. Walczyła tu razem. Dostała „sztreif“ przez skroń.
Pomógł pułkownikowi w przywitaniu Rasiński. Znał tę damę. Z Wiednia, z Warszawy, z Paryża? Tasowała się wszędzie wśród wydatniejszych figur.
Drwęska zaś, jakby niedość było uznania tłumu i krwawej rany na skroni, wyjęła z zanadrza tajną przepustkę opatrzoną rojem pieczątek, — z Odesy aż tu.
Barcz wierzył, nie chciał oglądać, — lecz nastawano.
Żołnierze przycichli. Ktoś poświecił latarką elektryczną.
Pułkownik i kilku najbliższych oficerów pochyliło hełmy nad tym zasmolonym świsteczkiem konspiracji.
Gdy skończyli czytać, zawołała Drwęska z głębokiem westchnieniem, aż się kształt małych piersi odznaczył pod bluzą: — A teraz chciałabym jechać w świat, jak najprędzej odszukać moje dzieci.