Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

Stał długą chwilę w oświetlonym rzęsiście korytarzu, delektując się poczuciem ważności, jakie dawał wagon aksamitny, wytworny, niby gładkie czółenko niewidzialnej maszyny, puszczony na czarne krosna nocy.
Po chwili wahania zapukał do ostatniego przedziału pani Drwęskiej.
Otworzono.
Cierpki chypre mieszał się tu w powietrzu z dymem papierosa.
Siedziała przy oknie, zawinięta w gruby płaszcz.
— Zimno strasznie — zwróciła ku Rasińskiemu swą czystą, białą twarz, wysypując przy „r“ z gładkiej, wysokiej szyi lube, zagraniczne gruchanie.
— A czemuż pani się nie ogrzeje?
Uniosła pytająco czarne brwi z nad złotych źrenic.
Uregulował aparat i ciepło zasyczało pod pluszem ławek.
— Nie wiedziałam.
Usiadł obok. Patrzyli w okno. Za szybą mijały roje iskier, pomieszane z popielatemi płatkami śniegu.
Skąd się znają, — kiedy się widzieli, — o ranie w skroń przed drewnianym mostem zadanej, — o dzieciach Drwęskiej, które są albo w Warszawie, albo może wróciły do Wiednia?
Mówiła o nich z żywiołową tęsknotą.
Rasiński wydziwić się nie mógł, że dzięki niedbalstwu najzwyczajniej zgubiła je gdzieś w drodze.
Potem o książkach Rasińskiego, które ostatnio czytała.
— Tylko szkoda, że pan pisze o wojnie. Nie warto. Wojny, jak głupiej „passady“ wstydzi się człowiek i chętnie zapomina. Czy pan żonaty?