Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Uważał to za swego rodzaju wyzwanie. Stwierdziwszy tedy, że go bolą oczy, zgasił światło.
— Wszystko jedno — ziewnęła.
I gdzie był, co robił podczas szturmu?
Ni stąd ni zowąd, opowiadając o obronie i wizji śmietnika, zaczął pilnie całować jej długie, białe ręce, przeguby, ramiona przez sukno frencza. Gdy schyliwszy się, tuż nad obrębem sznurowanego trzewika wyczuł cienką pończochę jedwabną i grozić zaczął, że dziś zginąć mogli byli oboje...
— Panie Rasiński — trąciła go obcasem — tylko nie to. Tych głupstw nikt już nie trawi dziś.
Usiadł więc znów obok i zawstydzony, wdzięczny, omijając w roztrzęsionym mroku wagonu skroń skaleczoną, — szukał jej ust.
— Co za bezmyślność, — szeptała, nadstawiając, niby pod zabieg staranny, szyję, małe obnażone piersi, ramiona, śmigłe plecy.
Rozstali się nad ranem, gdy czas już był budzić służbę i oficerów.
Na dworcu, w Krakowie, czekał Pyć.
Szary, zielony, z oczyma mdlejącemi nad suchym połyskiem kości policzkowych. Przywitał się z Barczem, jakby się wczoraj rozstali.
— Spotkanie gotowe, panie pułkowniku, wszystko przygotowane.
Barcz nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień, ani dopowiedzeń.
Głupstwa — żachnął się w samochodzie, gdy go Pyć wtajemniczał w szczegóły położenia.