Jakież szczęki temu nadążą?!
Paliło się już przeciw Barczowi w prasie, paliło się na otwartych granicach państwa, paliło się w tubylczej mafji wojskowej, która biegała po mieście w ciemnych, rosyjskich szynelach.
Nazwisko wodza tej mafji, generała Krywulta, odęte mnóstwem roztkliwiających zasług, kładziono Barczowi przed oczy ze wszystkich stron. Musiał potykać się o nazwisko to co krok.
Obcy czekali — kiedy się na niem przewróci, — swoi — kiedy je zgniecie...
Swoi: — srodzy, wierni, z równoramiennym krzyżem, wpisanym w żelazne koło, niby z godłem kieratu na piersiach.
Musiał ich wszystkich rozczyniać w sobie, roztapiać... Czynił to parę godzin dziennie, na Zamku królewskim, w gmachach sztabu na placu Saskim i u siebie w domu, do późnej nocy.
Była to szczególniejszego gatunku męczarnia. Każdy z nich czuł się najlepszym, najdzielniejszym, najszlachetniejszym!
Mieć do czynienia ze samymi doskonałymi ludźmi, cóż za męczarnia!
Słuchał ich oparty o ramę okna, wpatrzony w wielkie podwórze zamkowe.
Rano w Zamku, po południu na Saskim placu, w ślimaku niezliczonych pokoi dawnego sztabu rosyjskiego, z widokiem na rozdęte, wodogłowe kopuły cerkwi. Znów wsparty o okno, z dali białego nieba czerpiący przykładną obojętność.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.