Dawny, wypróbowany „materjał ludzki“ sunął przed nim stopniowo i stanowczo, tak właśnie, jak tylko przeszłość narzucać się umie.
Po każdej spowiedzi Barcz dziękował wzruszony — i rozsyłał powoli tych wiernych na dalekie posterunki, gdzieby znów mogli przykładnie walczyć.
— Jako jeden karp w stawie karasiów... — Mówiąc to — ciągnął wgórę barczyste łopatki: — Musimy tak... Niewesołe, — ale dla państwa konieczne. Musimy.
Klepał tych szanownych pielgrzymów konspiracji, czcigodnych wypędków, natchnionych zabijaków w rozdęte, twarde piersi.
— To trudno... Macie przecież teraz własne państwo.
Gdy się zaś kto skarżył, czy też ze względu na żonę, dzieci, stolicy porzucać nie chciał:
— Półtora roku nie byłem w kraju, — skrzeczał Barcz, — mam tu w mieście rodzinę. Żonę, matkę. Dotąd ich nie widziałem. Nie wiem nawet jeszcze — gdzie mieszkają. No?
Matkę pragnął już dawno zobaczyć, lecz obawiał się, że mieszka razem z żoną. Uważał, że żona pierwsza powinna go była odszukać. Zawsze tak było dotąd.
To też głos świeżo mianowanego generała Barcza, ożywiony nieoczekiwanym zawodem, nabierał jeszcze większej siły.
— Chcecie, bym was mierzył inną miarą, niż siebie?
Wieczorem zaś — u siebie...
Nie miał nawet własnego mieszkania. Stał na kwaterze u dawnego towarzysza jakichś całkiem zapomnia-
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.