łóżku, — rozpacznie bijącą się drobnemi pięściami po dziewiczym brzuchu.
— A ja mam — oznajmił Dąbrowa. — Pięcioro. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny.
— Więc tem bardziej — śmiał się Barcz — to już całkiem historyczna odpowiedzialność.
— A jeżeli kiedyś — zacukał się Dąbrowa — ta historyczna odpowiedzialność przestanie ludzi obchodzić?...
— Starczy, aby obchodziła jeszcze wasze dzieci.
— Moje dzieci? — Dąbrowa tępe spojrzenie wbił prosto w wypukłe guzy matematycznych zdolności barczowskiego czoła. — To znaczy, że lepsi ludzie mogą sobie to już minąć, a tylko moje dzieci, — ponieważ ja kiedyś byłem biedakiem. Więc moje dzieci tem kłamstwem będą mogły żyć.
— Teolog w szlifach generalskich. O co wam chodzi, Dąbrowa? Nie chcecie historycznej odpowiedzialności? Nazwijcie to sobie w takim razie sprawą obowiązku, pensji, deputatu, skwarków, mąki, sytych brzuszków waszych dzieci.
— Czyli — wyprostował się Dąbrowa — mam służyć za ochłap.
— To pan, generale, tak mówi, — uśmiechnął się Barcz — ja to nazywam historyczną odpowiedzialnością.
— I nic innego nie widzisz.
— Generale! — krzyknął Barcz.
Dąbrowa usłyszał w okrzyku te same suche, uroczyste tony, które mu na głowę spadły przy powitaniu w twierdzy krakowskiej. Stropił się. W uroczystości wezwania tego bowiem śmigał rozmach bata.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.