Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko nagle pochyliło się i niepojęta bliskość powstała zewsząd. Płachetki najprostszej wiary przefrunęły chyżo, zda się, tuż przed oczami, pomieszane z odwiecznym kłopotem.
Barcz chciał opanować się, tymczazem gniew mu uderzył do głowy.
— A pan co?! Naturalnie, — prosić!
Sam otworzył drzwi i, poskromiwszy dziecinny nieład, uśmiechu, rzekł jasno: — Proszę.
Poczekalnia pełna była ludzi.
— Pani Barczowa, — proszę.
Z pośród ciżby austrjackich kożuszków, czerkieskich cuch, niemieckich płaszczy, polskich świtek, z pomiędzy wodnistych referentów i rumianych wodzów frontowych, wysupłał się czarny węzełek, który lekko posuwając nogą, jął dążyć przez salę audjencji ku drzwiom.
Barcz znał to salonowe powłóczenie lewej nogi. Pamiętał je z czasów, gdy matka biegała za nim prosić do gimnazjum, gdy uroczyście szli do teatru po maturze, gdy w domu były imieniny.
Zamknął drzwi starannie.
Nito suche, chwiejne mchy, spadły mu na ramiona drobne objęcia. I, niby oblicze świata całego, stare, kochające, — zjawiła się przed oczami twarz pomarszczona.
— A co? — żartowała Barczowa, płacząc, — może ja się mam bać swoich dzieci? Jeszcze czego?!
— Głupiec. „Niema pana generała“. Dla ciebie durniu, — zwróciła się karcąco ku drzwiom, — generał, a dla mnie — Stasiek mój!