Barcz trzymał ją w objęciach i, gładząc po plecach z nieopisanem wzruszeniem, wyczuwał te oto suche kości matczynego ciała, które go na świat wydało.
Opowiadała, że koledzy, jego podwładni, nadal u niej bywają. Że ciężko o własnem dziecku dowiadywać się od obcych.
— Czemuś, synu, taki srogi, taki zawzięty, — czy warto?
Lecz wychyliwszy się nieco z uścisku na pokój, patrząc na olbrzymie płachty map, zryte linjami frontów, upstrzone chorągiewkami.
— Mocny Boże! Co za praca. Ho ho! Mój syn u szczytu władzy.
— Mama też u władzy, jak widzę! — przygadywał nieznanym sobie orderom, zdobiącym pierś matki.
— To nic nie jest, — odznaki miłosierdzia, którego nigdy dość.
Przeprowadził ją do biurka i posadził na krześle interesantów.
— Czy wiesz, synu, drugi raz w życiu jestem w tym gmachu. Raz, — kiedy to ojcu tak nie szło w tym Erneścinie, nie słyszał już dobrze i tutaj trafił w czasie wojny japońskiej. Prosił, żeby go wzięli na doktora wojskowego. Tędy poszedł z podaniem, a ja czekałam na dole. Z samym generałem Puzyrewskim mówił. Ale powiedzieli, że za późno, że za stary.
Rozglądnęła się ostrożnie.
— Może tu siedział w tym pokoju, na tem krześle?... Biedny stary nie dożył.
Zapukano. W drzwiach ukazał się Przeniewski.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.