— Nikogo! — buknął Barcz.
— A o czwartej?...
— Nikogo! — krzyknął generał, jakby schwytany na gorącym uczynku.
— Ale może się naprawdę przeszkadza?! — przestraszyła się Barczowa.
Uspokoił ją. Nie przeszkadza się. Jeżeli jednak tu pozostaną, to ciągle będą jakieś sprawy i interesanci.
— Ciągle? We dnie i w nocy?
— Tak, tak, ta maszyna pracuje dzień i noc.
— Więc jeszcze tylko trochę... Pewno jesteś bardzo zmęczony? — Musiała się nacieszyć rozmiarem biurka. Ilością potrzebnych ołówków, cyrkli, wypukłą soczewką do badania map. — A kurz wszędzie! Prawdziwe męskie gospodarstwo!
— Nie mogę przecież tutaj z żoną urzędować.
Ucieszyła się, że wspomina o żonie.
Zebrali się do wyjścia. Szła przodem, uroczysta w pstrej ciżbie oficerów, znów wytwornie pociągająca nogą.
— Więc ty się nie wstydzisz rodziny? — Musiała to powiedzieć, ale dopiero tu, już całkiem pewna swego Staśka, przejęta zaszczytem samochodu, błękitną emfazą benzyny, kołysana na skórzanych drogich poduszkach.
— Któż mówi o wstydzie?
Oburzył się tak ostro, że się przelękła.
— Jak można wogóle dawać podobne pytania? — Pytanie to bowiem dotykało istotnie jakiegoś kłębuszka niechęci, której doznawał, myśląc „o tem wszystkiem“.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.