Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— O wstydzie niema mowy. Jeżeli dotąd nie byłem u was, to może właśnie dlatego, aby mieć po swej stronie sobie samemu wyrządzoną krzywdę. Żeby się łatwiej móc przeciwstawić prośbom i żądaniom tych wszystkich ludzi, którzy w imię przywiązania, czy swych rodzinnych uczuć, nagabują mnie ciągle. Widziała mama chociażby dziś, co się dzieje!
Mieszkanie matki nie było, na szczęście, wcale kompromitujące. Znacznie lepsze, niż za Niemców. Oczywiście, jak zawsze od śmierci ojca, uczepione do „dzieła“ społecznego. Jeden mały pokój, zrośnięty z kilku wielkiemi landarami, w których się wyczynia dobroczynność.
Pełno tu było niskich, szkolnych ławek, nastrzępionej po kątach mierzwy różnokolorowych wycinanek, pełno lepkiego slojdu, a na stołach całe pokolenia notesów.
— Śmiać mi się chce, — westchnął Barcz, patrząc z honorowej kanapy w otwartą amfiladę szkółki, — jak to mama ciągle urządza.
Spoczęła obok z widocznym zamiarem dłuższej rozmowy.
— A śmiej się. Co mi tam. Myślisz, — bawi się stara. Ale, mój drogi, swoje dzieci już wychowałam. Tyś na swojem. Janek — mówiła o młodszym bracie — kręci się w interesach po prowincji. Wnuków się od ciebie nie doczekałam, więc się innym spłaca tę resztę życia. Przygarnia się to bezdomne maleństwo. — Ruchem dumy wskazała rząd ławeczek, niby mętne kry błyszczących niewysoko nad poziomem podłogi.