Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Tylko jeszcze błyszczało w szybie srebro kołnierza i, niby kręte blizny, splot sznurów na piersi.
— Już czas iść. — Całował pokolei ręce matki, nie mogąc się opędzić uczuciu, że z każdym pocałunkiem zwraca jej wszystkie kłopoty. I Jasia, i Erneścin i marjonetki.
Poszedł piechotą. Pragnał być sam. Czuł, że niby woda rozpędzona, — chyba spłynie... A może znajdą się jakieś proste ramy, które pogłębią przeciek siły i powiodą całkiem gdzie indziej?
Pod wskazanym adresem niełatwo było odnaleźć teatrzyk.
Zaledwie jedna lampka elektryczna w szmacianej nogawce oświetlała malutki, ręcznie pisany afisz. Poznał pismo żony odrazu. Wstyd mu się zrobiło, że litery rondowe, tak ongiś drogie i tajemnic pełne, wypinają się, tu oto, publicznie, w przypochlebnych półkolach długiego tytułu.
Ze słów ogłoszenia biła cierpka wesołość, która nudzi zbyt hałaśliwą obietnicą.
Uderzyło przytem Barcza wielkie zróżniczkowanie cen wstępu. Dla małych, mniejszych, dla dzieci na ręku, dla starszych, przed, po południu, w niedzielę, dzień powszedni.
Złożył to na znaną sobie drobiazgowość Jadzi. Wiadome rzeczy, — spać nie poszła, póki wszystko nie było ułożone, żeby się szwy koszuli nie gniotły i oczka w pończochach nie męczyły.
Teatr umieszczony był na pierwszem piętrze, od frontu. Widać szedł nieźle, gdyż już w sieni stał ogonek.