starczo, to znów jeszcze jakoś inaczej, — na wychowawczych osnowach wzorowej dykcji.
Gdy zaś z okazaniem się długiego krokodyla, zionącego mdłym zapachem trociczki, jęła śpiewać pod dźwięk pianina rytmicznie i martwo, — „dylu, dylu, krokodylu“. — Barcz zlane potem czoło schował na poręczy, krzesła. Głos Jadzi, nicowany na wszystkie sposoby, sprawiał generałowi niewymowną przykrość. Tłukł się po pustych kątach, mieszał się z sykiem gazu, wywołując przestrach wśród nielicznych dzieci.
Nareszcie mała pieluszka kurtyny uwięzła w połowie drogi. Odkręcono lampki elektryczne. Z okien, ze ścian, z sufitu wyskoczyły plamy chudych, papierowych kwiatów.
Publiczność uciekła szybko, rzucając poza siebie sztywną ciszę samotnego światła.
Barcz wstał z krzesła i czekał.
W ustawicznym huku trzaskających drzwi „inteligencji“ słyszał, jak żona rozlicza się za bilety. Jak daje oberwańcowi rozrzutki, żeby biegał przed szkoły i rozdawał.
— Nie masz się czego wstydzić, ten teatrzyk więcej wart od każdego kina.
Generał ruszył w stronę przedpokoju, — spotkali się w drzwiach.
Wyciągnął obie ręce. Jej twarz przejęło drżenie, w wodnistych oczach żadrżały fale ciemnej, głębokiej radości.
— Czy być może? — Podała mu palce sine i zimne.
Trzymał je spokojnie w wielkich dłoniach.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.