Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Prócz wielkiego pokoju, przeznaczonego na widownię, była „jeszcze“ zboku poczekalnia. Zwiedzili naprzód zakulisy teatrzyku.
Wszędzie tu tkwiły lalki o twarzach połyskliwych, rozmazanych, jakby pokrytych bliznami oparzelizny. Na małej kozetce przy pianinie leżała gruba, biała sukmanka wołyńska.
— W niej ogłaszam mojej publiczności ewentualne zmiany programu.
Wolałby, by to była jakaś polska sukmana, krakowska, czy kielecka.
Jadzia wzięła z pod sceny krokodyla, — bo ma na sobie błamik prawdziwej skórki, pożyczonej od kuśnierza, — żeby nie zniszczyć.
— A gdzież mieszkasz? — pytał. — Żeby można swobodniej pogadać.
— Co?...
— Żeby można swobodnie pogadać, — powtórzył łaskawie.
I znów, jaśniejsze, prawie białe wzory lęku przesunęły się po wargach Jadzi. — Mieszkam, „proszę pana“, w kuchni.
Zawahali się przy drzwiach, bliscy sobie, prawie głowa przy głowie, rozdzieleni tylko przekrwionym pyskiem, spoczywającego na Jadzinem ramieniu krokodyla.
Weszli.
Jak zawsze u niej, — ubogo, lecz starannie. Mimo, że urządzić się w tych kuchennych warunkach niełatwa rzecz. Wielka blacha pieca wachlowała się ciągle szaremi arkuszami przykrycia, w wodociągu ustawicznie