Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz już sami — cieszył się, gniotąc jej ciało wielką płaską, piersią.
— Sami, — powtarzała Jadzia. — Ty i ja. Jestem, jak ziemia pod tobą... I wiesz? Może tak połączeni, kołyszemy już razem trzecie serce?...
Ocknął się wcześnie, jeszcze noc stała w sypialni. Natychmiast go przepełniły sprawy, — formacje, dyspozycje, rozkazy, depesze, hughesy. Nie załatwił kilku ważnych aktów, które przyniesiono tuż przed wizytą matki.
Szukając spojrzeniem dokoła, spotkał znowu wysoko galerję, z której przypatrywała mu się blada, jakby bliznami lśniąca naręcz głów. Ubrał się, szczelnie okrył zwiniętą w kłębek Jadzię i wyszedł. Zobaczywszy zaś przed sobą, na rogu Brackiej, Chmielnej i Szpitalnej, suche, sztywne przecznice, nito ramy kamienne w łono nocy wbite — ucieszył się.
Ileż bowiem więcej było w tem porządku i prostoty, niż w zakrętach i ciemnościach poszczególnego człowieka?
Przed kościołem św. Aleksandra, tnącym się w puchu mgieł jasnemi płaszczyznami, ogarnęło Barcza zniecierpliwienie.
Zawsze zaczyna się od błogosławieństwa, — pomyślał, — a kończy na prześcieradle.
Poszedł dalej. Drzewa Alei Ujazdowskiej drżały sennie. Pusto było. Mieszkańcy mogą chodzić tylko do północy. Sam przecież popierał był to rozporządzenie.
Zboku nad parkiem miejskim szamotał się księżyc w czarnych chmurach.