Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Barcz zwrócił głowę.
Malutkie, chude łopatki Pycia, niby szczątkowe skrzydełka, podskoczyły wgórę, aż ku nadmiernie rozrośniętym muszlom uszu — i opadły.
Barcz, usadowiwszy się w fotelu uładzonym z biurowej niewygody i szarości:
— Otóż za dwa do trzech tygodni, panie Pyć, weźmiesz pan udział w idylli większego rozmiaru, jaką urządzam pod znakiem starych kości męczeńskich, — gwoli zgody powszechnej. Będzie to ostatnia, mam nadzieję, próba...
Pyć, wsparty na oknie, tyłem do ogrodu, pochylał szybko głowę, raz po raz dziobiąc słowa generała.
— I albo cały ten Krywult pójdzie z nami, albo otwarcie zajmie stanowisko wrogie. Otwieramy Muzeum Niewoli, — „uczczenie kości“ przez wszystkie stany, wszystkie odłamy.
Major rozprostował ramiona, potem wraz zwinął się, zmarszczył, stulił, — jakby się iskał.
— Na starych kościach, — świetna rzecz, panie generale.
Snując się wzdłuż ścian, jął się domyślać głośno tych wszystkich rzeczy, które tak mocno trapiły Barcza.
Domyślał się, że Krywult, — stary knur niepożyty ryje wśród wojska i na pewno, razem z kilku wielkiemi nazwiskami, podgryza słabe korzonki rządu. Że równocześnie szantażuje zagranicą przed czcigodnemi nosami światowej konferencji. Że byłby sposób na to: podsunąć pod Krywulta Dąbrowę, aby nam Dąbrowa dawał o Krywulcie wszystko, kompromitując się równocześnie...