Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/101

Ta strona została przepisana.

ludzi widzę, twe pola, góry, rzeki. Mury, kamienie, zwierzęta, wszystko oblega teraz mały zeszyt, w którym piszę. Bo pisać o szkole, to tyle samo, co urabiać przyszłość, tyle samo, co chcieć kształtować serce człowieka i za kształt tego serca nieść odpowiedzialność!
Powiedz, czytelniku, czy możemy podjąć tak ogromne zadanie?
Pisząc o szkole nie dam wam żadnej rady, moi czytelnicy, a tylko podzielę się kilku wspomnieniami, o których z biegiem lat wyrobiłem już sobie własne zdanie. Nie przypuszczam, aby mi się udało zestawić listę wszystkich spraw źle, czy niepotrzebnie traktowanych w szkole. Ale kilka zagadnień muszę tu roztrząsnąć, bo mi w pamięci dotąd tkwią i dotąd spokoju nie dają.
Otóż: 1) nie powinno być w szkole walki między uczniami, 2) podziału na biednych i bogatych, 3) różnicy ze względu na pochodzenie ucznia, czy też rasę, 4) wreszcie być nie powinno, by nauczyciel przeklinał głośno swój profesorski los.
Nie mam zamiaru nikogo tu sądzić, ale przeciw tym grzechom występuję i jeżeli któryś z was powie, że błądzę, że wyżej przytoczone kwestje dobrej szkole nie szkodzą, jeżeli któryś z waszych nauczycieli powie, że się mylę, — chcę o tem wiedzieć koniecznie. Będę się z nim bowiem o to kłócił w kancelarji dyrektora, w klasie, na korytarzu. Stanę w bramie szkoły, zatrzymam wszystkich wychodzących i na podwórzu jeszcze się kłócić będę. Będę się spierał o to po drodze ze szkoły do domu.
Nie dam w domu spokoju i nawet jeszcze później, gdy się już jako dorośli kiedyś w życiu spotkamy, przy-