Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/103

Ta strona została przepisana.

napisania ósemki. Zdarzało się często przy ósemce, że z górnego kółka robił mi się mały niekształtny bacik. Zresztą wszystko było w porządku: z nowej tabliczki łupkowej zwieszała się na sznurku czysta, nowa gąbka, rysik dzielnie chrobotał w piórniku...
Co się potem działo nie wiem. Pamiętam tylko, że wkońcu zdawaliśmy we dwóch, to jest niejaki Kastalski i ja.
Byłem małego wzrostu, i Kastalski wydawał się przy mnie olbrzymem. Staliśmy razem przy tablicy. Moi rodzicie siedzieli w pierwszej ławce. Ojcu dzwoniły kluczyki w kieszeni, mama szumiała jedwabiem.
O wiele dalej, prawie w ostatniej ławie, siedział niby jakiś stróż i stróżka. Okazali się potem rodzicami Kastalskiego. Nie wyobrażałem sobie dotąd, że rodzice mogą być wogóle tak biedni.
Zdawaliśmy razem z wielkoludem Kastalskim, — a właściwie on zdawał, podczas gdy mnie używano tylko do pomocy. Zaczęło się od drabiny.
Pan nauczyciel kazał Kastalskiemu wyrysować drabinę na dużej szkolnej tablicy. Nie wiem, czy Kastalski się bał, czy co?
W samym rożku tablicy smarował coś kredą bez sensu. Poprostu dłubał.
— No, a ty! — rzekł pan nauczyciel.
Ukłoniwszy się pięknie, machnąłem odrazu dwie wielkie linje równoległe, poczem od dołu, jakbym się miał wspinać, jakbym po nich szedł, jakby niemi biegło do góry moje serce, — kreślić zacząłem stopnie. Jeden, drugi, trzeci, — nie można się było pomylić. Spojrzałem