Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Z początku czekałem spokojnie. Ale gdy pan nauczyciel zwrócony do Kastalskiego, patrzył odrazu na mnie — wcale już nie czekałem. Popatrzywszy na chudą szyję Kastalskiego, widząc, że dopiero łyka, — odpowiadałem odrazu.
Moi rodzice i pan nauczyciel kiwali chętnie głowami, a ja ostrem spojrzeniem, niby scyzorykiem, śmigałem przez twarz Kastalskiego, — i już wiem, że on nie wie!
I już mówię, co wiem!
I już się uśmiecham, nim Kastalski podniesie do góry swą zbiedzoną głowę.
I już mu nawet ust otworzyć nie dam, bo wszystko wiem! Wiem naprzód, wiem za siebie i za niego, głupiego. Wiem, tak prędko, głośno, że pan nauczyciel już na mnie tylko patrzy. Wiem tak dobrze, że nawet gdy Kastalski zaczyna odpowiadać, — ja mu słowa wyrywam z ust!!!
Wiem tak prędko, głośno, składnie, wyśmienicie, że Kastalski zakrywa sobie oczy rękawem katany. Jego ojciec przełożył czapkę z rąk do rąk.
Pan nauczyciel gładzi mnie lekko po głowie i mówi do mego ojca:
— No, naturalnie.
Tymczasem Kastalski wybucha głośnym płaczem.
Tego nie powinno być w szkole!
Szukam cię teraz, kochany Kastalski, chcę ci powiedzieć, że to była wielka niesprawiedliwość. Nikt nie miał racji przed tablicą, na której rysowałem drabinę, nikt, prócz twojej matki, gdy ze łzami w oczach szepnęła: