Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Proszę przeczytać, czy tam jest hop, czy paf? Bieniarz, — przeczytaj.
Bieniarz, który się bał pana nauczyciela najwięcej z całej klasy, zmarszczył brwi, podniósł książkę aż do oczu i przeczytał głośno:
— Paf!
— No więc proszę, jeszcze raz śpiewamy, — zawołał pan nauczyciel.
Znowu przyszło miejsce o ślince, którą mysz zaczęła łykać, by nastąpiło „paf“!
Już nie połowa, cała klasa zaśpiewała „hop! deszczułka“ i t. d.
Pan nauczyciel odpukał i zrobił się czerwony. Tyle krwi napłynęło mu do twarzy, że stała się purpurowa. Śnieg padał dalej spokojnie za ciemnemi szybami.
— Który to z was wymyślił to głupie hop!? — spytał pan nauczyciel, ocierając pot z czoła dużą białą chustką. Wytarłszy także ręce, skrzyżował je sobie na piersiach. Było to zawsze znakiem nadchodzącej awantury.
Wszyscy spuścili oczy. Patrzyliśmy teraz niespokojnie wzdłuż ławek, a równocześnie na nauczyciela.
— Któryż to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał. Ja też nie. Nie wymyśliłem przecież wspólnego śpiewania hop!
Krzepiła nas nadzieja, że jak zawsze tak i teraz wszystko się ostatecznie skrupi na Bieniarzu. Był w szkole za darmo, uczył się nieszczególnie, a pod koniec zeszłego roku matka jego za to, że zgubił podarowane mu przez szkołę książki, chciała pocałować naszego pana nauczyciela w rękę. Płakała, ale nie pozwolił.