Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Kiedy przyszło przystawanie trójkątów, męczarnie Sontaga podwoiły się, a może nawet potroiły. Nie rozumiałem nic od początku do końca. Wieczór już zapadł, już uczyliśmy się przy lampie, ja, na niby oczywiście — ani w ząb.
Sontag tak się usadowił, że mógł mi patrzeć prosto w oczy, a potem razem patrzymy prosto w zeszyt. Prosto w oczy — a potem znowu razem prosto w zeszyt. I tak od literki do literki, od kąta do kąta, od powierzchni do powierzchni, — aż nagle uśmiechnąłem się. Chwycił mnie za ręce i krzyknął:
— Teraz widzę, rozumiesz! Rozumiesz!
Rozumiałem, ale wściekłość mną wstrząsnęła tak gwałtowna, że już nic nie myśląc, uderzyłem go w twarz.
Chwycił mnie za ręce, upadliśmy na dywan. Ściskał mnie za przeguby z całej mocy swych chudych, zimnych palców i krzywiąc boleśnie twarz, płakał. Ja też — naprzeciw niego, nos w nos.
Mieląc niezrozumiałe, mokre od łez słowa, leżeliśmy tak, póki w futrze, zaśnieżony jeszcze, nie wszedł nagle mój ojciec.
Pamiętam doskonale pierwsze jego słowa:
— Cóż to takiego znowu?
Na to otwarły się drzwi jadalni, i wbiegła matka. Sontag i ja staliśmy znowu na środku dywanu.
Ojciec, jakby Sontaga wcale nie było w pokoju, spytał odrazu mnie:
— Dlaczego płaczesz?
— Bo mu dałem w twarz.
— O, — rzekł mój ojciec, — to wspaniale. — Zapalił papierosa i dodał: