Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Poleciałem na górę, czuć tam było cebulę i czosnek, dopukałem się nareszcie do drzwi, które otworzył stary, siwy Żyd.
— To od mojej matki dla pani Sontagowej, — zawołałem na progu i, położywszy białe róże tuż obok żelazka na długim stole krawieckim, uciekłem.

Profesor

O wszystkich innych profesorach wiedzieliśmy coś, to, tamto, owo, może nic wielkiego, — aleśmy wiedzieli. Coś ludzkiego, zwykłego, osobistego. Nasz przyrodnik bał się szkieletu, profesor niemieckiego był pijakiem, łacinnika odprowadzały zawsze do gimnazjum jego dwie małe córeczki, katecheta był domowym prałatem papieskim, fizykowi nie udawały się nigdy doświadczenia, historyk zwalczał papiestwo, matematyk był synem chłopa, dyrektor chodził w filcowych pantoflach.
O Gorzkowskim — nic. Nawet ubrań na lato nie zmieniał, zawsze w tych samych wysiedzianych spodniach, w tym samym żakiecie, w tej samej czarnej krawatce. Nawet nas z twarzy nie pamiętał, wywołując tylko według nazwisk ze spisu.
Był zawsze taki sam, zawsze tak samo patrzył półprzymkniętemi oczami, czyto gdy „tłukł“ z nami aorysty, czy gdyśmy Homera „rozbierali”, czy gdy się Xenofontowi zaczynał pokazywać „na piątej parasandze świeży poślad koński“. Nawet notes miał Gorzkowski przez parę lat ten sam, tak samo równo obsiany na wszystkich stronicach pokurczonemi „stopniami“.