Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/125

Ta strona została przepisana.




SŁAWA
(Czyli prawdziwa opowieść o człowieku, któryby chętnie robił co innego)

Dawno już było nakryte do obiadu, a ciągle jeszcze musieliśmy czekać. Mama raz po raz zaglądała do kuchni i wracała z odgrzanemi wypiekami na twarzy.
— Mówię ci, że przesiąkniesz zapachem, — złościł się ojciec, — u nas zawsze wszystko musi być w małomiejskim sosie.
Jeden Tomasz nie tracił spokoju. Wszystkim leciało ciągle wszystko z rąk, Tomasz chodził poważnie dookoła stołu, jak przed Święconem. Niby coś poprawiał. Tu przełożył widelec, tam obrównał serwety, ale głównie podciągał białe niciane rękawiczki.
— Bo, proszę pana doktora, nigdy się toto nie trzyma na rękach. Spada z człowieka, za przeproszeniem, jak za duże portki.
— Nie będziecie do stołu podawali w skórzanych rękawiczkach, — odpowiedział mój ojciec, przechodząc z jadalnego do salonu.
Przed każdymi ważnymi gośćmi lustrował wszystkie pokoje, dając ostatnie dotknięcia. Pobiegliśmy, aby „razem odbyć“ salon, kancelarję i pokój matki, przygotowany dla stryjostwa.