Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Właśnie świeży arkusz przybiliśmy na wierzchu, gdy rozległ się krótki, ostry dzwonek. Jak ukłucie.
— Teraz napewno oni! — krzyknął ojciec.
Rzeczywiście był to już stryj, — ale chyba nikt na świecie nie umiał tak otwierać drzwi przedpokoju, jak nasz Tomasz!
Stryj trzymał w jednej ręce podróżną czapkę, w drugiej psa na smyczy. Z za olbrzymiego futrzanego kołnierza stryjowskiego widać było stryjenkę w jakiejś czarnej atłasowej pierzynce. Ztyłu tłoczył się ich syn, mały, mniej więcej, jak ja.
W czerwonej czapeczce.
Ojciec czekał na środku przedpokoju z rozwartemi ramionami. Myśmy się schowali za ceratową kanapę Tomasza. Na schodach słychać było ciężkie stąpanie kilku ludzi, którzy coś nieśli.
Pewno kufry z prezentami!
Stryj nie skoczył w ramiona ojca i wogóle, jakby nikogo nie zauważył. Pochyliwszy się nad białym psem w czarne łaty i kropki, powtarzał raz za razem:
— Ledi, Ledi, prosimy o spokój. Tu też znajdą się cielęce kotleciki. Tu się też dla nas znajdą cielęce kotleciki.
Nie chodzi o to, co mówił, ale jak! Jego śliczny głos wypełnił odrazu cały przedpokój.
— Widzisz, mój drogi, — teraz grzmiał do ojca, — panna Ledi jest tak zdenerwowana!
Piesek zaskuczał, stryj ukląkł prawie i też zaskuczał. Tymczasem stryjenka całowała się z naszą mamą, a syn stryja, nasz brat, czekał, zawinięty szalem, aż go odkręcą.