Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Tak nam to opowiadasz i opowiadasz, a czybyś nie chciał zaśpiewać czegoś?...
Stryj zbladł i krótko zapytał: — Co?
— Myślałam sobie poprostu...
— Teraz, po obiedzie?! — krzyknął ostro. — Wam się wszystkim zdaje, że śpiewać, to to samo co spać, jeść.
Przestraszyliśmy się.
— Myślałam poprostu, że sprawi ci to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy i powiedział dobitnie:
— Życiem przypłaca się, mamo, tę przyjemność.
Wobec tego ojciec nasz uznał, że trzeba się iść przejść. My z nimi, — Ledi, Irzek, Karol i ja. Stryj w cylindrze, ojciec w meloniku, Karol w czerwonej czapeczce i Ledi na smyczy. Przy połowie piętra stryj zatrzymał się i parę razy przedrzeźniał: — Zaśpiewaj, zaśpiewaj, zaśpiewaj! Wszystkim wydaje się to takie proste...
Obeszliśmy dokoła Sukiennice. Ze względu na głos stryj nic podczas całego spaceru nie mówił. Odezwał się tylko raz w cukierni, gdzie kupowaliśmy ciastka:
— Mój Boże, jakaż to malizna.
Pierwszy raz wtedy wstydziliśmy się naszego kochanego miasta.
— Jedno tylko macie śliczne, — zaśmiał się później ukradkiem na ulicy Brackiej, — to ten śnieg.
Zakutany po uszy, wyciągnął dłonie i patrzył, jak mu spadają na palce białe, lekkie płatki.
— Na całym świecie niema chyba takiego śniegu.
I tak, we wspaniałem futrze, czekał z przymkniętemi oczyma i z wyciągniętemi przed siebie rękami.