Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/148

Ta strona została przepisana.

zykach. Prócz naszego nazwiska, nie rozumieliśmy z tych artykułów ani jednego słowa. Ale ojciec czytał to wszystko głośno po herbacie z bardzo wielką radością.
Biada, jeżeli wtedy właśnie przyszedł jaki chory. Wtedy ojciec pytał się Tomasza, czy „jako taki“ ma jeszcze prawo żyć?
Pisywali do siebie ze stryjem coraz częściej, i ojciec coraz częściej mawiał, że też mu się jeszcze coś od świata należy.
Zastanawiałem się, co się może człowiekowi należeć od świata i jak się o to kłócić?
Pewnego dnia po telegramie, który przyszedł rano, mama rzuciła przy śniadaniu półmisek z szynką na podłogę. Uznaliśmy niezwykłość tego wydarzenia. Tomasz cały dzień zamykał chorym drzwi przed nosem.
Mama wróciła z Karmelickiej zapłakana i całkiem poprostu, przy nas, powiedziału ojcu:
— Rób, jak chcesz, tak czy inaczej, zawsze będziemy razem.
Ojciec zbladł, poczem powiedział też poprostu i przy nas:
— Niema lepszej żony na świecie.
Posłał Tomasza po babkę. Długo siedzieli we troje przy kominku. Nasze papierowe łodzie płynęły po dywanie, a ojciec pokazywał mamie, niby coś w oddali, za Sukiennicami. Nawet białą, wąską szparką mrużył oczy, jak stryj.
Ale nie widzieliśmy nad ojcem miejsca wybranej gwiazdy, choć Irzek potem mówił, że może trochę widział.