Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i już nigdy nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem, Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie „pacjentowi“:
— Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyljarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać.
Ojciec ukłonił się i, objąwszy mamę przez pół, wszedł razem z nami do salonu. Miała łzy w oczach.
— Nie wiedziałam, — westchnęła z uśmiechem, — że było ci tak ciężko.
W ten sposób z synów doktora awansowaliśmy na synów pana dyrektora. Chodziliśmy do „naszego“ teatru ukradkiem i otwarcie, ile się nam tylko żywnie podobało. Od czasu nowej sztuki pod tytułem „Popychadło“, postanowiliśmy do wszystkich służących mówić pani. Podczas wykładu o machinie Atwooda myślałem zawsze o Hamlecie. Już nie mówiąc o tem, jakbyśmy teraz mogli zaimponować Karolowi. Mimo wszystko przecież ojciec nasz pokonał stryja, bo jednak dyrektor jest ponad artystami.
Nasze spotkanie było coraz możliwsze. Telegrafowali do siebie coraz częściej.
— Będzie śpiewał u mnie! Czy ty sobie to możesz wyobrazić?!
Mama sobie to wyobrażała ślicznym równym uśmiechem, gdy nagle ojciec przyszedł z kancelarji, rzucił na