Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/153

Ta strona została przepisana.

Chciałem mu opowiedzieć o liszajach od Ledi, ale oni wcale już nie pamiętali, że wogóle była u nich kiedyś. I tak ze wszystkiem, na każdym kroku. Przez cały czas mówiło się tylko o hotelach, pociągach i wygodnych połączeniach. Pod koniec obiadu ojciec odebrał telefon, że „oni“ poprostu szturmują kasę.
Stryj się uśmiechnął i zaraz zapomocą ślicznego chrząknięcia popróbował złożonej w piersiach struny. Wydała dźwięk tak czysty, że mnie z Irzkiem przeszedł nagły dreszcz. Ale stryj nie był całkiem zadowolony. Zmrużywszy jedno oko, przysłuchiwał się ostrożnie i nieufnie.
Na kawę przyjechał profesor z Adą. Powiedziała, że też ma głos. Kazaliśmy jej chrząknąć dla sprawdzenia. Chrząknięcie było tak marne, że parsknęliśmy śmiechem. Chciała koniecznie śpiewać przed stryjem. Zgodził się, ale przez cały czas tego nieszczęsnego śpiewu rozmawiał z naszym ojcem o czem innem.
Pretensjonalny popis skończył się zwykłym ordynarnym płaczem Ady.
Wodzili się potem z ojcem we dwóch, po salonie, żeby wszystko zupełnie wyjaśnić. Uznaliśmy po tej rozmowie, że mimo, iż ojciec był dyrektorem, nigdy stryja nie pokona.
Ojciec był tak przybity, że się nawet nie ucieszył naszemi przygotowaniami do owacji. Oddał nam nasze zaoszczędzone pieniądze, a mamie powiedział wieczorem:
— To trudno, między nim a mną coś pękło nazawsze, nie zrozumiemy się nigdy.