Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Co za błazeństwo! Wiecznie, zawsze w tych szmatach, świecidłach! Już nie mogę!
Zdarł z głowy perukę i, wsparty na frakowej klapie mego ojca, rozpłakał się jak dziecko.
Wyszliśmy na korytarz. Ada powtarzała: — Dobrze mu tak, dobrze mu tak, kiedy ja śpiewałam, rozmawiał.
Powiedzieliśmy jej, żeby nie podnosiła łapy, kiedy kują konia, na co ona, że ją to nic nie obchodzi i że gdy stryj będzie wyjeżdżał do Ameryki, już na dobre, — wcale go nie odprowadzi. I nie odprowadziła. My, naturalnie, byliśmy do końca.
Powóz czekał przed hotelową bramą, za nim wielka platforma na skrzynie. Było ich kilkanaście. Aż ludzie przystawali na ulicy. Padał drobny śnieg. Stryj we wspaniałem futrze dreptał z miejsca na miejsce i patrzył jak służba ładuje kufry na platformę. Stryjenka w atłasowej salopie czekała cierpliwie w powozie.
Karol żarł cukierki. Za każdym razem otwierał okrągłe pudełko i wpychał sobie do ust po pięć, dziesięć czekoladek.
— No, jazda, teraz tę ostatnią, — stryj kopnął wielką skrzynię, wzruszył ramionami, rzekł do ojca, — błażeństwo! — i zapatrzony, jakby w gwiazdę, wybraną wyżej hotelowego dachu na szarem chmurnem niebie, — pojechał.
Nie widzieliśmy się od tego czasu, aż po wielu, wielu latach, gdym wracał do rodzinnego miasta z dalekich na świecie zarobków. Któż sobie zdoła wyobrazić mą radość! Idę z małym kuferkiem od stacji i nagle!