Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Byłeś wczoraj, — krzyknął radośnie, — słyszałeś? Koncert na nacinanych nogach. Mam wodę. — Wskazał dumnie koc, którym były okryte.
Przez ten czas Ada, niby osoba, która to samo słyszy już po raz czterdziesty, patrzyła z unudzeniem na ściany, obite od góry do dołu wstęgami. Różnokolorowe napisy ciągnęły się przez spłowiałą morę, jak kręte żyłki w marmurze.
Stryj przesunął w piersiach głos, ale nie był to już złoty kamień... Jakby mu się tam piach z miejsca na miejsce przesypywał.
— Więc słyszałeś. A ci durnie, — tu cisnął na dywan kupę gazet, — piszą, że nie mam czem śpiewać!! Żaden z tych niedołęgów nie rozumie, że głos, że blask bez duszy... Wkońcu chodzi przecież tylko o tę trochę duszy.
Zgodziłem się na to warunkowo, bo przecież nawet wczoraj, mimo że to był pierwszy dzień francuskiej walki w cyrku, publiczność, czyli „oni“, dopisali i ocenili stryja. Są ludzie, którzy rozumieją sztukę. Najlepszym tego dowodem chociażby ten wspaniały wieniec, który stryj wczoraj otrzymał.
— Wieniec?! — Śpiewak uniósł się ciężko na wezgłowiu. — Wieniec ten przysłałem sobie sam. Rozumiesz? Czy ty to rozumiesz?!
Machnął ręką i kazał jeszcze raz Adzie powtórzyć pieśń, której się uczyła na wyrobienie oddechu.
— Zobaczysz, co za głos. Ma, ma, no, ale co z tego?!
Usiadłszy do fortepianu, zaczęła od początku równem, prześlicznem światłem ogromnego sopranu: