Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

Ze spodu czarnego pudła wyleciała nie mysz, lecz rymnął na podłogę lew, za nim słoń, tygrys, żyrafa z ułamaną głową, parę palm blaszanych, dwie zebry, szpulka od nici, jaguar i cały deszcz różnych mniejszych zwierząt.
— Będziesz mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! — zawołał ojciec.
Nie rozumiejąc jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem z dumą, że będę.
Niestety, z biurkiem ojca nie mogliśmy sobie poczynać, jak z kadzią czy fortepianem. Można było tylko zdjąć z zielonego sukna glinianą skarbonkę, w której grzechotały pieniądze, i — ale to już w całkiem wyjątkowych okolicznościach — można było „dostać na trochę“ długi sztylet kościany do rozcinania kartek.
Mordowaliśmy nim różnych wściekłych Indjan, zdaniem mego brata, — wszędzie obecnych, choć niewidocznych dla oka.
Mówię o biurku, a nie wspominam o biednym bracie biurka, który zawsze obok skromnie stoi, to jest o koszu na śmieci i papiery.
Był to dla nas prawdziwy, przez wszystkich ludzi na świecie tak pono upragniony róg obfitości.
Wyciągaliśmy z niego stare, pomięte listy i odprasowawszy pieczołowicie, wręczaliśmy sobie poważnie, mówiąc: List do szanownego pana dobrodzieja.
Z przetłuszczonego papieru od tytoniu skręcaliśmy świece, które tląc się, kopciły wspaniale. Odprawialiśmy przy nich różne nabożeństwa, na które przychodzili niewidoczni Indjanie i wszystkie nasze dzikie zwierzęta.