Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/24

Ta strona została przepisana.

Te wszystkie rzeczy wyżej wspomniane i ludzie, ściany i okna, dnie i święta, woda i słońce, deszcz i śnieg, — wszystko razem zapewne sprawiło, że nareszcie powstało coś, co do dzisiejszego dnia napełnia mnie głębokiem wzruszeniem i co, sądzę, z pokolenia na pokolenie w sercach ludzkich powstaje. Coś, co jest źródłem naszej wielkości na ziemi, a co ja miałem szczęście uczuć w małej swej piersi na podłodze naszego salonu, przed zaoszczędzonym kawałkiem czekoladowego tortu, w cieniu morelowego krzesła.
Było to w zimie, wieczorem, podczas wizyty wielu różnych gości. Wiesz dobrze, co znaczy, gdy mają przyjść goście. Lata się wtedy po wszystkich pokojach, otwiera się drzwi przeciągowi, wisi się przy fartuchu kucharki, a potem w nowem ubraniu przewraca się kozły na środku miękkiego dywanu.
Nareszcie palą się wszystkie lampy, które trzeba okrążać zdaleka, a nad każdym stołem do kart mrugają cztery nowe świece.
Jest ogromna kolacja.
Potem wszyscy siedzą znów w salonie i śmieją się i mówią i opowiadają, aż gęsto się robi w powietrzu od światła i miłego hałasu.
Jestem przecież mały. Siedzę pod morelowym fotelem, przede mną na dywanie leży zaoszczędzony kawałek czekoladowego tortu, plotę warkocz z frendzli i chcę się cieszyć. Chcę mówić razem ze starszymi. Ale nikt na mnie nie czeka, bym mówił i nigdy nie wiem, kiedy ci wszyscy starsi śmiechem wybuchną. Z radości i z osamotnienia tyle, tyle naraz mógłbym i ja tu powiedzieć!