Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/29

Ta strona została przepisana.

Przezorny Gujsztwak milczy i nic jeszcze nikomu nie doradza. A gdy matka, smakując brzeżkiem wargi śmietanę, zmruży uniesione ku górze oczy i szuka niemi czegoś po pogodnym błękicie, ja też szukam na niebie spojrzeniem, jakby tam właśnie ze śmietany uleciał duch smakowitości. Niema go nigdzie w górze, tylko gruba maszkara Sukiennic trzyma w białych wargach siny skrawek cienia.
Od śmietan, jajek, kur idzie się jeszcze dalej do beczek, trzepaczek i drewnianych wyrobów.
Ja mam tu trochę poczekać.
Nie czekam.
Pobiegłem schodami do tylnych drzwi ratusza, gdzie wartuje kamienny lew z utłuczonym nosem, z oczami jak czarne fajerki, i z zimną, nieumiecioną wodą w kabłąku zakrzywionego ogona. Na lwie tym siedząc okrakiem, waląc gołemi łydkami w jego twarde boki, szarpiąc grzywę, porośniętą mchem, w krzyku całego targu, w prędkim jazgocie bab, w miganiu pstrych kolorów, gdakaniu kaczek, gęgoleniu gęsi, pod namiotem przeczystego nieba, nie mogłem nagle z radości wytrzymać i wrzasnąłem:
Gujsztwak jest królem świata!!
Mój król tak się wkrótce ze mną oswoił, że bardzo często nic już sobie ze mnie nie robił. Jak gdyby przenikał moje myśli i lepiej ode mnie wiedział, czego chcę.
Pierwsze poważne kłopoty miałem z nim w gimnazjum.
Niecierpiał obcych języków, choć przecie sam był najdziwniejszym językiem na świecie. Znęcał się nad łaciną, poniewierał starą, dźwięczną greką. Konjugacjom,