Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/30

Ta strona została przepisana.

deklinacjom obcinał niemiłosiernie ogony końcówek, a sam ogonem kamiennego lwa roztrącał stopy homerowskiego heksametru, któregośmy się musieli uczyć po trzydzieści wierszy dziennie napamięć.
Z całej nauki gimnazjalnej ukochał i za swoje uznał jedno tylko słowo, a mianowicie, gdy była mowa o Biblji Szaroszpatackiej, pomniku naszego piśmiennictwa. „Szaroszpatak“ dla niebywałego dźwięku uznany został za wyrażenie gujsztwackie.
W czasach uniwersyteckich buntował się Gujsztwak jeszcze dokuczliwiej. Przekładaliśmy z oryginału Plauta, czy Sofoklesa, wywodziliśmy na tablicy rodowody rozmaitych słów od samego chyba Adama i Ewy. Natężałem wszystkie myśli, żeby się cieszyć temi rodowodami, ale mi Gujsztwak nie dawał, każąc pleść między wierszami rozmaite głupstwa.
To samo było przy nauce o człowieku. Mierzyliśmy cyrklem stare czaszki, czy też w muzeum odwiedzaliśmy szanowne szkielety przedpotopowych bestyj, zwanych iguanodontami. Owszem, Gujsztwak godził się na samą nazwę, cieszył się nią nawet, ale z czcigodnych kości nic sobie nie robił. W drucianych przęsłach tych potworów błyskał równie wesoło, jak ongiś w sprężynach morelowego fotela.
W tym czasie ostatni raz chyba kazał mi krzyczeć z radości. Było to, gdy zobaczyłem naprawdę wydrukowaną pierwszą moją książkę.
Jak dotąd, zawsze ja mówiłem za Gujsztwaka. Od czasu pierwszej mojej książki zamieniliśmy role.
On zaczął mówić za mnie...