Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/32

Ta strona została skorygowana.

mówki. Och, — brakło mi słów. Tylko w starej rogoży, jakby całkiem już cicho szeptał za mnie mój Gujsztwak.
Potem, jeszcze później, po wojnie, w wielkiej jesieni zmartwychwstania ludów, nie mówił już i nie szeptał, — lecz płakał.
W listopadzie żołnierze wystąpili z koszar. Posłowie parlamentu wbiegli razem do sali ratusza. Na odwach wszedł oddział żołnierzy austrjackich z białemi orłami na czapkach i oddział legjonistów, otoczony tłumem radosnym. Z wieżyczek warty głównej wytknięto biało-czerwone sztandary i wszystkie kraty owiązano narodową barwą, niby pręty jakiegoś kosza szczęśliwości.
Takiego szczęścia od czasu, gdym pomięte listy z kosza mego ojca wyciągał, — nie doznałem.
Byłem w tłumie na rynku i byłem nareszcie w tym pokoju oficera na odwachu. Słuchałem wszystkich mów, razem ze wszystkimi wznosiłem szczęśliwe, niby z kajdan uwolnione ręce.
Następnego ranka, w targowy dzień, parada się miała odbyć nowych oddziałów polskich i uroczysta przysięga. Więc znów biegliśmy na Rynek, ale już nie z moją matką; na przodzie generał, ja o dwa kroki ztyłu, prosto na kosze, indyki, kury, masło, baby i kamiennego lwa.
Od Florjańskiej ulicy maszerował cały nasz bataljon, a tu generał krzyczy:
— Miejsce dla bataljonu — rozgoń mi te baby! — Uprzątnąć mi to zaraz!
Biorę szablę pod pachę, w ciężkich butach przyśpieszam po nierównym bruku, wołam coś srogo do kur,