Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

bab, chłopów, indyczek, kaczek, gęsi i do wszystkich barw i zarazem do wszystkich hałasów najwcześniejszego dzieciństwa, ale nie widzę dobrze... W oczach mi się wszystko rozpływa... Kto płakał? chyba on, za mnie i za wszystkich — mój tajemniczy przyjaciel.
Gdyśmy się rozchodzili, biła jakaś godzina, — nie wiem która. Już nie dojrzę wskazówek zegara, a tylko słyszę dźwięk. Myślę, że zato z okna, z którego niegdyś na ten Rynek patrzyłem, wygląda znowu na nas jakiś inny chłopczyk. Że zazdrości nam, jak swego czasu zazdrościłem oficerowi, któremu żołnierz niósł kawę w białych kubkach z cukierni.
Gdy odchodzimy, zjawiają się zapewne na naszych miejscach ci, którzy dotąd patrzyli tylko na nas. I sądzę, że dopiero dzięki nim możemy nareszcie zobaczyć to, co się dotąd w wirze czynnego życia ukrywało poniekąd przed naszym wzrokiem. Tak też i ja wkońcu dzięki komuś nowemu zobaczyłem własnemi oczami mego tajemniczego przyjaciela.
Było to w zimie, rano, w mrocznym, miejskim pokoju. Czekałem pod ścianą, co wreszcie powie nasz doktór. Pomyśleć, że mój ojciec był też doktorem, że też ktoś tak czekał kiedyś na niego z biciem serca, co powie...
— Ma pan syna, panie kapitanie, — powiedział doktór.
Wtedy zobaczyłem Gujsztwaka na jawie, żywego, od stóp do głowy. Zjawił się w jednym błysku sekundy, zajmując całą przestrzeń pokoju. Tak, to był on, cały on, utkany ze wszystkich moich wspomnień. Na głowie miał włosy sino-bronzowe, pokręcone, niby sprężyny morelowego fotela. Czoło z szarego kamienia, jak